Kanion, który pozwolił się odkryć w połowie...
artykuł czytany
734
razy
Autobusem przez Andy
Do Peru lecieliśmy dosyć typową drogą, bo przez Londyn i Miami. Po lądowaniu w Limie i krótkim zwiedzaniu miasta stosunkowo szybko udaliśmy się w głąb kraju – do Arequipy. Pierwsze co zrobiliśmy w tym andyjskim mieście to zarezerwowaliśmy bilety na autobus do Chivay – głównej bazy naszej ekspedycji. Następnego dnia przepełnionym do granic możliwości autobusem ruszyliśmy w kierunku Chivay. Droga była kręta i niebezpieczna, w dużej mierze szutrowa. Aż trudno wyobrazić sobie, że z wysokości 2340 metrów osiągnęliśmy wysokość 4850, czyli Przełecz Wiatrów. Tym trudniej nam było sobie to uzmysłowić, skoro ten moment... przespaliśmy. Obudziliśmy się po 3 godzinach drogi już w Chivay, na wysokości 3650 metrów.
W dniu rozpoczęcia eksploracji kanionu, pobudka o godzinie 6:00, krótki wywiad dla lokalnego radia, które mieści się w zwykłym garażu, spotkania z mieszkańcami i jesteśmy gotowi do zejścia w głąb Kanionu. Tutaj rozpoczyna się nasza właściwa wyprawa. W Madrigal obklejamy wiejską gablotkę naklejkami z logo wyprawy, takie same naklejamy na kapelusze miejscowych, po czym zaczynamy schodzić szutrowa, wiejska drogą, potem ścieżką w dół doliny.
Wody więcej niż się spodziewaliśmy
Kanion zaczyna się umownie w miejscu, gdzie wiszący most łączy miejscowości Madrigal i Pinchollo. Tam też dochodzimy, uprzednio kilkakrotnie brodząc w lodowatej wodzie. Przed zimnem chroniły nas specjalne piankowe kombinezony. Ale przed głodem i zmęczeniem już niestety nic nas nie obroniło. Pierwszy obóz rozbiliśmy, na dużej skalnej półce. Tam też zjedliśmy pierwszy prowiant. Woda z ciepłych źródeł, które odkryliśmy była strasznie słona, liofilizowane jedzenie okazało się jeszcze gorsze niż normalnie. Ale kalorie i tak udało się uzupełnić. Pierwsza noc to zaskoczenie – kompletna ciemność. Jedynie trochę gwiazd zaglądało do nas przez zamykający się u góry wąski kanion.
Następny dzień to próba sił i doświadczenia. Kanion rzeki Colca robi się coraz bardziej zdradliwy... Kolejnym zaskoczeniem jest przejmujący, silny, zimny wiatr większy niż się spodziewaliśmy przy krótkim, zaledwie kilkugodzinnym okresie nasłonecznienia dna kanionu i lodowatej wodzie. Te warunki nie są dla nas łaskawe i powodują szybkie powstawanie ran i obtarć. Dokonujemy pomiar przepływu wody, właściwie to kilka pomiarów. Badamy głębokość rzeki w każdym miejscu, gdy jest niepokojące – rozciągamy linkę ubezpieczającą, dzięki której wszyscy mogli przedostać się na drugą stronę i ruszyć dalej. Napotykamy źródło spływające ze skał i wszyscy napełniamy butelki. A jak wyglądała sama przeprawa? Najpierw pierwsza osoba asekurowana płynie bez plecaka z przywiązaną do siebie liną a potem zakłada stanowisko, dzięki czemu wszyscy po kolei już z plecakami mogą się przeprawić. Takie przeprawy robimy kilka razy dziennie, pokonując szybki prąd rzeki. W czasie jednej z przepraw woda porywa, lekko podtapia Basię i traci kijki. Trudno, ważne, że nic się nie stało. W trakcie jednego z kolejnych dni przed długą ponad 120m przeprawą, po której prawdopodobnie nie byłoby już odwrotu, w miejscu gdzie kanion staje bardzo wąski i spiętrza wodę, po wspólnych naradach 3 osoby postanowiły nie iść dalej i wrócić. Ze względu na niebezpieczeństwo spowodowane innymi warunkami niż się spodziewaliśmy min. czterokrotnie większym spadkiem wysokości, znacznie większą ilością wody. Ekipa rozdzieliła się. W tym czasie utonął też nasz wierny towarzysz – aparat cyfrowy. A w naszych myślach jeszcze ponad 10 km wędrówki. Kolejny nocleg „na miękko” – na piasku. Następnego dnia ekipa powrotna musiała zmierzyć się w okrojonym składzie z tymi samymi przeprawami, które już wcześniej pokonali. Działając zespołowo udaje się jednak wyjść z kanionu i następnego dnia dotrzeć do Madrigal. Potem ruszają na koniec Kanionu, by z dodatkowym prowiantem ruszyć w „górę” Colci, naprzeciw ekipie, która została w Kanionie
A co w tym czasie robi druga część wyprawy?
Tymczasem ekspedycja jest na trasie już kolejny dzień. Postanawiają iść brzegiem, a dokładnie rozsypującymi się zboczami. Po jakimś czasie znów odnajdują źródełko z wodą pitną. W ten sam dzień wieczorem uczestnicy postanawiają założyć stanowisko na następny dzień. W ten sposób można było zaoszczędzić sporo czasu.
Kolejna doba stoi pod znakiem „zjazdu”. I cały czas po skałkach, bardzo wygładzonych przez wodną erozję. W dosyć karkołomny sposób robią przeprawy przez bystrza i głębie. Czasem trzeba było zjechać na linie i podczas takiego manewru Kasia – jedna z uczestniczek wyprawy dotkliwie rani sobie palce. Międzyczasie mija ich ekipa konkurencyjnej wyprawy. Oni idą dalej, a nasi decydują się na nocleg. Poranek budzi ich ze świadomością, że mają mocno obdarte dłonie i zniszczone opuszki palców. W tym dniu pomocna jest konkurencyjna wyprawa. Jeden z kajakarzy służy im dwoma pontonami, które transportują ich rzeczy, a oni odwdzięczają się pomagając w technikach alpnistycznych, nabijając spity i zakładając stanowiska.
Przedwczesna rezygnacja
Jednak sytuacja robi się coraz bardziej dramatyczna. Okazuje się, że dochodzą do spektakularnego przewężenia kanionu i jednocześnie ogromnego spadku wysokości. Obydwie ekipy zgodnie stwierdzają, że rezygnują z dalszej eksploracji kanionu i rozpoczynają akcje ewakuacyjną. Najpierw prawie pionowe ściany wszyscy pokonują przy pomocy lin, potem jednak zbocze było dosyć sypkie i piargowe. Gdyby nie kaski, spadające z góry kamienie mogłyby się okazać bardzo niebezpieczne. Zmrok niestety zastał ich w czasie wyjścia, stąd zapadła decyzja o noclegu na jednej z półek skalnych. Spali jeden na drugim, ale innego wyjścia nie było. Mieli okazję poczuć się jak kondor wysiadający jaja w skalnym gnieździe . Wyprawa kończy się 30 sierpnia. Pobudka o 6:00 i wychodzą z kanionu. Znów muszą pokonać dalszą część trasy, na której wczoraj przeżywali horror. No, ale cóż, jakoś trzeba wyjść, odwrotu już nie było! Idą przed siebie, stromo, nie pewnie a powoli zaczynał doskwierać upał. Najwidoczniej kanion nie chciał ich tak szybko wypuścić. A to dziwne, skoro nie pozwolił nam się do końca spenetrować. Bardzo niezdecydowany ten cud natury! Wspinają się dalej przez kolejne 6 godzin, napotykając różne trudności. Międzyczasie mijają mnóstwo wypalonych kaktusów może, dlatego wychodzą z kanionu jak z kopalni. Czarni od brudu, ale bardzo szczęśliwi, Bo w końcu cali, zdrowi i w komplecie.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż